piątek, 17 kwietnia 2015

K2

       Trafiłam na ten podły czas, że stoję przed najwyższym i najważniejszym szczytem w moim życiu i pierwszy raz nie wiem co zrobić. Wyzwanie jest spore, bo i spore są oczekiwania, ale co jeżeli oczekuję od siebie zbyt wiele? Co jeżeli porywam się z motyką na słońce? Co jeżeli podświadomie wiem, że i tak mi się nie uda? Będę starać się ze wszystkich sił, będę walczyć o życie wręcz, na marne? Jak to marnie brzmi, a przecież nikt nie chce żyć marnie, a co dopiero umierać.
       Zawsze tego chciałam, osiągnąć coś z czego wreszcie byłabym dumna, żeby nikt mi w życiu nie powiedział, że nie zrobiłam ze swoim życiem nic. Więc spakowałam w plecak same najpotrzebniejsze rzeczy, dzięki którym, myślałam, uda mi się wejść na szczyt. Pożegnałam rodziców ocierając mamie łzy z policzków, a tacie dając słowo, że wrócę odważniejsza, bogatsza o nowe doświadczenia i wreszcie szczęśliwa.
       Od początku droga była lekko pod górkę, ale to nadawało całej wyprawie smaczek, trochę adrenaliny i człowiek zaczyna zupełnie inaczej postrzegać otaczający go świat. Pierwszą bardziej stromą półkę napotkałam zaraz za zakrętem po tej jakże przyjemnej prostej. Podłoże okazało się strasznie strome, a pod dużą warstwą śniegu była gruba tafla lodu, na której się poślizgnęłam i prawie wybiłam zęby raniąc sobie dość mocno łokcie i kolana. Wstałam. Bo po każdym upadku trzeba wstać, opatrzeć rany i iść dalej.
       Dalej było już różnie, bardziej stromo lub mniej. Nie mniej jednak wydawało mi się, że jestem nawet całkiem nieźle przygotowana na wyprawę mojego życia (jak sama ją nazwałam). Tak, wydawało mi się. Po długiej, nieprzerwanej i męczącej wędrówce na szczyt zerwał się bardzo silny wiatr wyginający gałęzie drzew prawie do podnóża skał. Zaciągnełam kaptur mocniej niż zwykle, przypiełam w pasie plecak i zapierając się ze wszystkich sił szłam, a raczej starałam się robić minimalne kroki w przód. Efekt był jednak znikomy. Jeden krok w przód, trzy do tyłu. Nie poddałam się. Nigdy się nie poddaje. I nagle wiatr ustał. Pojawiło się nawet słońce, które w bardzo przyjemny sposób ogrzewało moje spierzchnięte od wiatru usta, zmarznięte policzki i dłonie. Postanowiłam nawet na moment usiąść na pobliskiej skale, aby dać odpocząć nogom i plecom (bagaż doświadczeń, który dźwigałam zaczął odbijać się na moim zdrowiu). Chwilowy odpoczynek przerodził się w godzinną kontemplacje i nim się obejrzałam to gorące słońce powoli zaczęło chować się za horyzontem. Muszę przyznać, że szczczyty gór wyglądają nieziemsko w tej palecie barw zachodzącego słońca. Warto było iść taki szmat drogi dla takich widoków. Po połowicznie przespanej nocy (moje myśli chyba nigdy nie dadzą mi spokojnie spać) rozprostowałam kości, założyłam plecak i ruszyłam w dalszą drogę przy blasku wschodzącego słońca. Nie raz słyszałam, że góry są nieprzewidywalne, ale nie myślałam, że kiedykolwiek tego doświadczę na własnej skórze. Nagle ten piękny słoneczny krajobraz przyćmiły czarne chmury, z których nieoczekiwanie zaczął padać to deszcz, to śnieg (jakby już naprawdę nie można się było zdecydować). Nerwowo zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu jakiegokolwiek schronienia. Bezskutecznie. W efekcie przemokłam do suchej nitki (nigdy nie rozumiałam tego powiedzenia) i już powoli czułam, że nie będzie z tego nic dobrego. Moje ciało zaczęło wysyłać mi sygnały, to zimne dreszcze, to gorące poty. Pięknie, pomyślałam i kichnęłam. Nagłe załamanie pogody jednak minęło. Zawsze mija. Taka górska natura. Tylko co z tego skoro ja już zdążyłam się nabawić kataru i gorączki? Nie ma rady, czas najwyższy poszukać jakiegoś sensownego schronienia i przeczekać ten chory czas zażywając silne medykamenty i zbierać siły do dalszej drogi.
       I tym sposobem znalazłam się aż tu. Myślę, że jestem w połowie, tak myślę, ale nie jestem w stanie tego dokładnie określić bo musiałabym albo spojrzeć w dół, a przecież mam lęk wysokości albo spojrzeć w górę, tyle że ja tu nic nie widzę, bo mi zasłaniają chmury.
       Kochani rodzice. Jestem, żyję, mam się w miarę dobrze. Trochę poobijana, wycieńczona i zła (zła na samą siebie, że dałam się tak podstępnie podejść tej górskiej aurze), ale nie martwcie się jestem pewna, że za dzień lub dwa znowu wyjdzie słońce, ja poczuję się dużo lepiej i ruszę w dalszą drogę, bo pomimo tego, że na dzień dzisiejszy wygląda to marnie, wiem że jak dotrę na szczyt będę najszczęśliwsza na świecie, bo mój szczyt mimo, że tak bardzo daje mi w kość warty jest zachodu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz