czwartek, 30 kwietnia 2015

Naszła mnie ochota.

       Jak wstaję rano, czasem najdzie mnie ochota, by zrobić coś głupiego choć czasem wyjdzie z tego coś naprawdę porządnego. I dziś z takim przekonaniem wstałam z łóżka, co nie często mi się zdarza, a cała sztuka polega na tym, aby wytrwać w tym postanowieniu do dnia końca. Nie będzie to proste zadanie, gdyż dzień dziś przede mną niemiłosiernie długi, lecz nie warto się poddawać bo kto nie ryzykuje, nie pije szampana. A i to przewidziałam w swoich planach na dziś, kupię wino to postanowione, tylko czy znajdę kompana, czy znów mam pić sama? Rzadko kto chce pić w środku tygodnia, czy na początku, większość znanych mi ludzi pije tylko w weekendy, zazdroszczę im, bo ja nie wiem co to wolny weekend. A może Pan da się namówić na wspólne picie? Chociaż ciężko nazwać piciem sączenie połowy kieliszka wina przez cały wieczór. Nie mniej jednak proponuję, bo kto pyta nie błądzi, chyba że mi Pan odmówi, co jest raczej dość pewne, pewnie wtedy zbłądzę, bo zazwyczaj tak się dzieje po wypiciu większej ilości wina. Nalałam już nawet dwa kieliszki, mając nadzieję, że nie zmarnuje Pan ani kropli tego trunku, no bo już polane, a Pan tylko krzywo spojrzał, pokręcił nosem jakbym chciała Pana otruć i odwrócił się na pięcie jakby się obraził, że nie pamiętam jeszcze iż za winem Pan nie przepada. Więc jak mam wytrwać w trzeźwości kiedy takie wyzwanie przede mną? A co mi tam, będę sączyć powoli, nie duszkiem jak zwykle w zwyczaju mają żule pod monopolowym. Tylko niech nikt sobie nie myśli, że na tym moja inwencja twórcza się kończy, bo prawda jest taka, że plan był zupełnie inny, ale Pan mi go zepsuł tą zgorzkniałą miną. A zatem może jeszcze nic straconego. Jest szansa, aby ten grymas osłodzić. Zawsze był Pan łasy na słodycze, istnieje zatem możliwość, że tym razem mi Pan nie odmówi.

       Wracając do domu po drodze zawsze mijam sklep z szyldem krzyczącym niemalże U Nas Wszystko. I ciężko mi to zrozumieć, bo jak wszystko można kupić w jednym sklepie? Zagadka jednak szybko się rozwiązała. Ktoś zupełnie przypadkiem zapomniał dopisać Wydasz. Odchodząc od kasy poczułam się biedna, ale mama od zawsze mówiła przyjemności kosztują. A ja dziś miała, wielka ochotę na przyjemności , ostatnio często mam, a czasu ani towarzysza brak na ich realizację, więc kuszę Pana, może da się Pan skusić.

       Podwijam rękawy i w pocie czoła wychodzę z siebie, aby już się Pan na mnie nie dąsał, że nie znam się  na Pana guście kulinarnym. Choć w rzeczy samej chyba się nie znam. I do dziś nie wiem czy większą radość sprawia mi mieszanie w garach, czy Pana zaskoczona mina, kiedy na stół wjeżdża coś co do cna przypomina danie z czterogwiazdkowej restauracji. Więc tłukę te jaja na kwaśne jabłko, rozsypując mąkę po całej kuchni w nadziei, że ktoś to po mnie posprząta. Ewentualnie rozniesie się po całym domu i odbije się echem od ścian. Są też wszędzie odciśnięte moje palce, które uprzednio usmarowałam masłem, przypadkiem oczywiście, żeby poszło jak po maśle. Ale przecież to nie moja wina, tak w przepisie piszą, żeby włożyć całe serce, to przepis się uda. Pomyślałam zatem, że nie mądre jest mieszanie do tego uczuć, więc użyłam palca, bo przecież jego można użyć zawsze, jak się ma potrzebę zaspokojenia.Wkładam do pieca uformowaną masę, która po wyjęciu powinna przypominać ciasto, czy spód do ciasta, siadam przy stole i odliczam te dwadzieścia pięć minut nie spuszczając oka z zegarka, żeby żadna minuta mi nie uciekła i spijam to czerwone wino, bo przecież w takim tempie to do rana go nie skończę. Chciałam nawet coś Panu opowiedzieć, umilić ten czas oczekiwania, ale Pan wcale słuchać nie chce albo to mi się znudziło tak gadać bez sensu. Piekarnik wyłączam, trzy razy sprawdzając żeby przypadkiem mnie i Pana przed deserem nie wystrzeliło w powietrze, bo z dwojga złego chyba lepiej już po, o ile w ogóle. Chwiejnym lekko krokiem podchodzę do blatu by ubić tak zwaną masę czy krem do ciasta. Udało mi się niestety, zbić kolano tylko, gdyż w międzyczasie tak zwanym zapomniałam zamknąć szufladę . I szlag by to trafił, jak mniemam to chyba właśnie tak skwitowałam ten cały incydent i wzięłam się wreszcie za pracę, która miała być przyjemnością, a póki co daje mi w kość. Poddać się jednak nie mogę bo pomyśli Pan, że żadnej sprawy nie umiem dokończyć, w sensie tej co zaczęłam, choć nie wiedzieć czemu, bo Pan przecież zawsze dzięki mnie kończył. Mieszając składniki spojrzałam w okno, a że było już ciemno w odbiciu zobaczyłam moją osobę, choć ciężko to co ujrzałam nazwać człowiekiem. We włosach miałam resztki serka homogenizowanego jak sądzę, zupełnie nie wiem skąd one się tam wzięły, a na twarzy mąkę, która teraz do cna przypominała kiepskiej jakości barwy wojenne.

       I to może dlatego Pan tak niechętnie ze mną rozmawia i unika kontaktu skoro wyglądam jakbym szła na wojnę z Panem albo do tej wojny się teraz szykowała. Na znak rozejmu wychylam się lekko z kuchni machając białą ścierką w Pana kierunku , ale Pan znowu źle odbiera moje sygnały i pyta czyś ty zgłupiała, nie masz już gdzie trzepać tej ściery? I przez chwilę myślę, że chyba faktycznie jestem głupia, bo ciasto musi odstać trzy godziny w lodówce, żeby się ponoć lepiej ściągnęło. A to w sumie dziwne wszystko, w sprawach damsko-męskich nie zdarza się, aby ktoś czekał tyle czasu do ściągnięcia portek. Zazwyczaj dzieje się to szybciej.

       Nie mniej jednak zasmuca mnie przez to fakt , że nie uda mi się dziś zmienić tego Pańskiego grymasu na twarzy, a tak się starałam, i że pójdzie Pan spać z taką miną i już Panu tak zostanie na kolejny dzień, tydzień czy miesiąc. I nie doceni Pan moich starań, choć były duże, bo zapewne liczył Pan na efekty, których na ten moment brak. I już nigdy Pan o mnie nie pomyśli jak o dobrej gospodyni, a raczej marnej kurze domowej u której nawet na deser doczekać się nie można i nie daj boże trafi Pan na taką co się w kuchni lepiej odnajduję i do niej będzie Pan chodził na deser, bo przecież Pan tak lubi słodycze.

środa, 29 kwietnia 2015

I promise.

       You promise, she promise, everybody promise. Czyli generalnie rzecz ujmując składanie obietnic stało się w naszym życiu tak naturalne jak mówienie dzień dobry osobie którą znamy (taki odruch bezwarunkowy). I tu z przykrością stwierdzam, że często są to obietnice bez pokrycia. Dlaczego tak się dzieje? No bo właśnie chcąc kogoś uspokoić, uśpić jego czujność obiecujemy mu coś i przez jakiś czas mamy tego kogoś kolokwialnie mówiąc z głowy. Niestety dla obojga nie jest to dobre rozwiązanie. I nie ma tu znaczenia co obiecujesz. Ważne jest, że robisz to dla własnej korzyści i z całkowitą premedytacją, bo wiesz, że tej obietnicy nie dotrzymasz.
       I teraz ci wstyd bo się wydało, mam rację? Ale nie o wstydzie będziecie teraz czytać, bo o tym już przecież było (a nie lubię się powtarzać). Teraz będzie o tym co dzięki twoim obietnicom przeżywa ta druga osoba (którą w każdej chwili sam się możesz stać). O ile się nie mylę to po długich pertraktacjach, ewentualnie po głośnej awanturze jesteś już tak wszystkim zmęczony, że zaczynasz obiecywać (albo groźby ze strony osoby pokrzywdzonej wydały się na tyle realne, że już wolisz się podłożyć i obiecać wszystko co chce), aby tylko oszczędzić sobie dalszych potyczek słownych. A później, będzie czas żeby się zastanowić co później. Co w tym momencie dzieje się z osobą, która wreszcie dostała to czego chciała, czyli obietnice (niestety bez pokrycia, ale o tym jeszcze nie wie). Policzki jej płoną, nie do końca jeszcze ochłonęły po tym słowotoku, który wyleciał jej z ust. Ciało lekko drży, adrenalina skacze po organizmie i w tym momencie bardzo powoli jej mózg zalewa studząca wszystko powoli jedna myśl - OBIETNICA. Nie da się tego zatrzymać. Przez jej głowę przelatują setki myśli, coś typu: "obiecanki, cacanki", "obiecał i co, i już?", "nie wciskaj mi tu kitu", "obiecał, obiecał, OBIECAŁ!". No to teraz już musi być okey. I w gruncie rzeczy jest bo każdy dostał to czego chciał. Żyjecie sobie spokojnie w swoim idealnym świecie, borykacie się z problemami życia codziennego, aż tu nagle dopada cię myśl "a może... przecież się nie dowie, wie że obicałem, oj no raz można". Tyle, że na jednym razie się nie kończy więc zatracasz się w tym coraz bardziej, a co istotniejsze musisz być ostrożny, bo jak się wyda to przecież pamiętasz co mówiła? "Nie dowie się, przecież mi ufa, a ja jej obiecałem. OBIECAŁEM". I tak sam ze sobą prowadzisz ten smutny dialog i dla przykładu odpalasz kolejnego papierosa podczas jej nieobecności chowając paczkę fajek tam gdzie nigdy nie będzie szukała. Któregoś jednak dnia po jej wyjściu do pracy zupełnie nieświadomie wyłączasz budzik i dalej zatracasz się w swoim śnie. Nagle przeszywa cie zimny dreszcz i już wiesz, że coś jest nie tak. Zaspaleś. Rezygnujesz z prysznica na rzecz śniadania, a żeby ukoić nerwy przez twój mózg przebiega myśl "stary, usiądź zapal". Patrysz na zegarek, dobra zdążysz. Delektujesz się tą rozkoszną chwilą i wtedy przypominasz sobie, że w zasadzie musisz już wyjść. Zapominając o obietnicy odgaszasz peta pod kranem i wyrzucasz do kosza. I tu rolę odgrywa już tylko przypadek. Jeżeli ona wróci do domu przed tobą, ale będzie cholernie zmęczona, to jej nogi nie zawiodą jej do kuchni, a raczej do łóżka, ale jeżeli ma w planach posiedzieć przy garach no to mój drogi już po tobie. Uświadamiasz sobie to jednak dużo za późno i już wiesz, że do momentu, aż przekroczysz próg własnego domu nie będziesz do końca pewny czy już masz przejebane czy tym razem się udało.
       I chciałoby się powiedzieć, stary po co ci to było? A no jak to mówią, jest ryzyko jest zabawa. Na twoje nieszczęście ona wybrała drugą opcję, na szczęście. Wyobraź sobie jej zdziwienie kiedy to otwiera kosz na śmieci aby wyrzucić metkę odciętą z nowo zakupionej seksownej bielizny (chciała ci zrobić niespodziankę, bo przecież tyle dla niej poświęcasz) i zamiera. Jej ciało znowu zaczyna szaleć i wysyłać miliony sprzecznych sygnałów. Z jednej strony chce jej się płakać, z drugiej jak byś był w domu to pewnie by czymś w ciebie rzuciła, a co najgorsze dociera do niej jaka jest bezsilna. Jak mało od niej samej zależy.Teraz przez ten cały czas bije się z myślami i próbuje zrozumieć jak to się stało. "Przecież obiecał. OBIECAŁ!"
       Porzucam przykład papierosa, co nie oznacza, że jest on mało ważny, ale w porównaniu z innymi obietnicami wypada dość szaro. I tak w gruncie rzeczy nie chodzi o to co do czego składałeś obietnice, ale że ją złamałeś. Teraz już nic nie zależy od ciebie, no może jedynie to jak bardzo oszukana osoba cię chce, bo jeśli chce cię mimo wszystko, to problem z głowy, przytulisz, pogłaszczesz i zapomni. No cóż, gratuluje. Czasami jednak jest tak, że osoba z którą jesteś owszem kocha cię ponad wszystko, ale bardziej szanuje samą siebie i dane ci słowo, że jeszcze raz i to będzie koniec. Bo nawet jeżeli jakimś cudownym sposobem przekonasz ją, żeby ci wybaczyła to już ci nie zaufa, wcale nie dlatego, że ją raz okłamałeś, ale wiemy wszyscy jeżeli raz to zrobiłeś to zrobisz to znowu i znowu, jeśli nie zrozumiesz, że kolejnej szansy nie będzie. I nie ma na to rady przecież taki już jesteś. Tyle,że nie każdemu takie tłumaczenie pasuje. Nie każdy chce żyć ze świadomością, że całe życie będzie musiał mieć oczy szeroko zamknięte (przymykając je na twoje obietnice).
       Ja nie chcę. Ja, nie pozwolę na to, aby ktokolwiek, w jakikolwiek sposób i w jakimkolwiek temacie mnie okłamywał. Bo prawda jest taka, że chyba bardziej niż kurwami gardzę kłamcami. Serio.

wtorek, 28 kwietnia 2015

Chcę kiedyś kogoś zatrzymać.

       I życie dorosłe miało być łatwe i proste. Gdzie decyzje podejmuje się tak banalnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tyle ze moja różdżka się połamała i teraz ciężko jest mi poskładać ją w jedną całość, bo gdzieś już w natłoku spraw zgubiłam kilka jej fragmentów. Co gorsza nie mogę znaleźć fachowca, który podjąłby się tej sztuki klejenia i składania w całość tego co ja zepsułam (choć tak naprawdę nie ja połamałam ją w drobny mak). Wydaje mi się ponadto, że tak naprawdę nie o różdżkę tu chodzi, a o mnie bo to ja się gubię z każdym dniem po kawałku.
       Mam też tak, ze wierzę w liczby, a w zasadzie tylko jedną liczbę. 8. I reszta tak naprawdę nie ma znaczenia, bo gdy pojawia się ona, wszystko inne trafia szlag. Zawsze tak było i tak już pozostanie, a może to ja się do tego przyzwyczaiłam (człowiek ponoć jest się w stanie do wszystkiego dostosować). I czy to fatum czy nie fatum, zazwyczaj tak już u mnie jest, że jak w kalendarzu pojawia się data z ósemką to akurat tego jednego cholernego dnia albo muszę podjąć ważna decyzje albo tak się zupełnie przypadkiem dzieje, że dowiaduje się czegoś co diametralnie wpływa na moje dalsze życie.
       Jedyne czego chcę (choć tak naprawdę to chyba wszystko czego chcieć mogę) to brać, czerpać i korzystać z każdego dnia, bo skąd mogę wiedzieć ile jeszcze tych dni będzie mi dane wykorzystać?

       I gdyby tak dziś móc wyjść, usiąść na łące pełnej pachnących kwiatów, wsłuchać się w śpiew ptaków i wrzaski dzieci biegających dookoła placu zabaw w pogoni za pierwszymi wiosennymi motylami?
       I gdyby tak dziś móc złapać Cię za rękę, poczuć Twój silny uścisk dłoni i skryć się w niej bez pamięci? Mam to szczęście, że moja dłoń idealnie pasuje do Twojej i nie ma między nimi (dłońmi w sensie) uczucia dyskomfortu, bo jedna jest na tyle duża (ta Twoja), ze idealnie ukrywa w sobie tą mniejszą, delikatniejszą (tą moją).
       I gdyby tak dziś móc spojrzeć Ci głęboko w oczy (nie mam tu na myśli wzroku seryjnego mordercy) i powiedzieć Ci, ze owszem mam pewne obawy i zmartwienia, o których nie zawsze Ci mówię (bo jestem tylko, albo aż kobietą) i oczekiwać od Ciebie jedynie zrozumienia i tego że w swojej dłoni skryjesz moje zmarznięte i drżące palce (mimo, że na dworze temperatura powyżej dwudziestu stopni). Czemu zmarznięte? Bo zazwyczaj tak mam jak dopadają mnie większe lub mniejsze troski.
       I gdyby tak dziś móc mieć tą pewność, że to co powiem w dość chaotyczny i niespójny sposób dotrze do tej części Ciebie, która zwana jest ludzką duszą, to byłabym chyba w jakiś sposób spokojniejsza, lżej by mi się egzystowało, tak myślę. Ale to są tylko moje myśli, które ostatnimi czasy wychodzą mi... Uszami... I nie tylko.
       I gdyby tak dziś móc położyć się na tej łące (uważając aby nie legnąć na psiej kupie, bo kto dziś sprząta po swoim psie) i przez chwile na moment tylko móc zapomnieć o wszystkim i o wszystkich mając tylko siebie na uwadze i mając Twoja kostkę (tą u stopy) przy mojej kostce. I nie mówić nic bo przecież bez słów też się całkiem dobrze dogadujemy (choć może to czas przeszły).
       I gdyby tak dziś móc usłyszeć, że w zasadzie nic już więcej nie potrzeba, bo jedyna potrzeba na dziś została już zaspokojona na tej owej łące przy blasku zachodzącego słońca, to chyba pierwszy raz w życiu, mimo ze w kalendarzu wisi ta cholerna liczba i śmieje mi się w twarz, dziś ten jeden jedyny raz to ja bym jej utarła nosa.
       I gdyby tak dziś móc nie mówić o tym wszystkim, byłby to dzień idealny.


       Gdyby tak móc.

piątek, 17 kwietnia 2015

K2

       Trafiłam na ten podły czas, że stoję przed najwyższym i najważniejszym szczytem w moim życiu i pierwszy raz nie wiem co zrobić. Wyzwanie jest spore, bo i spore są oczekiwania, ale co jeżeli oczekuję od siebie zbyt wiele? Co jeżeli porywam się z motyką na słońce? Co jeżeli podświadomie wiem, że i tak mi się nie uda? Będę starać się ze wszystkich sił, będę walczyć o życie wręcz, na marne? Jak to marnie brzmi, a przecież nikt nie chce żyć marnie, a co dopiero umierać.
       Zawsze tego chciałam, osiągnąć coś z czego wreszcie byłabym dumna, żeby nikt mi w życiu nie powiedział, że nie zrobiłam ze swoim życiem nic. Więc spakowałam w plecak same najpotrzebniejsze rzeczy, dzięki którym, myślałam, uda mi się wejść na szczyt. Pożegnałam rodziców ocierając mamie łzy z policzków, a tacie dając słowo, że wrócę odważniejsza, bogatsza o nowe doświadczenia i wreszcie szczęśliwa.
       Od początku droga była lekko pod górkę, ale to nadawało całej wyprawie smaczek, trochę adrenaliny i człowiek zaczyna zupełnie inaczej postrzegać otaczający go świat. Pierwszą bardziej stromą półkę napotkałam zaraz za zakrętem po tej jakże przyjemnej prostej. Podłoże okazało się strasznie strome, a pod dużą warstwą śniegu była gruba tafla lodu, na której się poślizgnęłam i prawie wybiłam zęby raniąc sobie dość mocno łokcie i kolana. Wstałam. Bo po każdym upadku trzeba wstać, opatrzeć rany i iść dalej.
       Dalej było już różnie, bardziej stromo lub mniej. Nie mniej jednak wydawało mi się, że jestem nawet całkiem nieźle przygotowana na wyprawę mojego życia (jak sama ją nazwałam). Tak, wydawało mi się. Po długiej, nieprzerwanej i męczącej wędrówce na szczyt zerwał się bardzo silny wiatr wyginający gałęzie drzew prawie do podnóża skał. Zaciągnełam kaptur mocniej niż zwykle, przypiełam w pasie plecak i zapierając się ze wszystkich sił szłam, a raczej starałam się robić minimalne kroki w przód. Efekt był jednak znikomy. Jeden krok w przód, trzy do tyłu. Nie poddałam się. Nigdy się nie poddaje. I nagle wiatr ustał. Pojawiło się nawet słońce, które w bardzo przyjemny sposób ogrzewało moje spierzchnięte od wiatru usta, zmarznięte policzki i dłonie. Postanowiłam nawet na moment usiąść na pobliskiej skale, aby dać odpocząć nogom i plecom (bagaż doświadczeń, który dźwigałam zaczął odbijać się na moim zdrowiu). Chwilowy odpoczynek przerodził się w godzinną kontemplacje i nim się obejrzałam to gorące słońce powoli zaczęło chować się za horyzontem. Muszę przyznać, że szczczyty gór wyglądają nieziemsko w tej palecie barw zachodzącego słońca. Warto było iść taki szmat drogi dla takich widoków. Po połowicznie przespanej nocy (moje myśli chyba nigdy nie dadzą mi spokojnie spać) rozprostowałam kości, założyłam plecak i ruszyłam w dalszą drogę przy blasku wschodzącego słońca. Nie raz słyszałam, że góry są nieprzewidywalne, ale nie myślałam, że kiedykolwiek tego doświadczę na własnej skórze. Nagle ten piękny słoneczny krajobraz przyćmiły czarne chmury, z których nieoczekiwanie zaczął padać to deszcz, to śnieg (jakby już naprawdę nie można się było zdecydować). Nerwowo zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu jakiegokolwiek schronienia. Bezskutecznie. W efekcie przemokłam do suchej nitki (nigdy nie rozumiałam tego powiedzenia) i już powoli czułam, że nie będzie z tego nic dobrego. Moje ciało zaczęło wysyłać mi sygnały, to zimne dreszcze, to gorące poty. Pięknie, pomyślałam i kichnęłam. Nagłe załamanie pogody jednak minęło. Zawsze mija. Taka górska natura. Tylko co z tego skoro ja już zdążyłam się nabawić kataru i gorączki? Nie ma rady, czas najwyższy poszukać jakiegoś sensownego schronienia i przeczekać ten chory czas zażywając silne medykamenty i zbierać siły do dalszej drogi.
       I tym sposobem znalazłam się aż tu. Myślę, że jestem w połowie, tak myślę, ale nie jestem w stanie tego dokładnie określić bo musiałabym albo spojrzeć w dół, a przecież mam lęk wysokości albo spojrzeć w górę, tyle że ja tu nic nie widzę, bo mi zasłaniają chmury.
       Kochani rodzice. Jestem, żyję, mam się w miarę dobrze. Trochę poobijana, wycieńczona i zła (zła na samą siebie, że dałam się tak podstępnie podejść tej górskiej aurze), ale nie martwcie się jestem pewna, że za dzień lub dwa znowu wyjdzie słońce, ja poczuję się dużo lepiej i ruszę w dalszą drogę, bo pomimo tego, że na dzień dzisiejszy wygląda to marnie, wiem że jak dotrę na szczyt będę najszczęśliwsza na świecie, bo mój szczyt mimo, że tak bardzo daje mi w kość warty jest zachodu.

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

KoperkoweLove

       Ostatnio zdałam sobie sprawę, jak bardzo czyjeś słowa mogą zranić drugą osobę. Zupełnie nieświadoma konsekwencji, pod wpływem nagłego ataku arytmii nastroju wylałam z siebie całą (no prawie całą) gorycz do otaczającego mnie świata nie oszczędzając przy tym najbliższej mi osoby. Zaczęłam się nawet zastanawiać (po setnym przeanalizowaniu moich wpisów) dlaczego każdy z nich zawiera w sobie tak dużo smutnych (powiedziałabym raczej gorzkich) słów.

       Ten kto mnie zna śmiało może powiedzieć, że z natury jestem osobą pełną pozytywnej energii, która na świat patrzy raczej dość optymistycznie (idealna samoocena)! Skąd zatem u mnie tyle negatywnych uczuć? Myślę, że czynników jest wiele. Począwszy od doświadczenia życiowego, a skończywszy na tym, że idiotów dziś nie brakuje (ale nie o nich ten dzisiejszy wywód).

       Prawda jest taka, że jak żyje te "naście" :) lat na tym świecie nie doświadczyłam jeszcze uczucia, które w całości by mnie pochłonęło. Aż do teraz. Zawsze było mi czegoś brak. Czego? Nie wiem. Jedyne co mogę powiedzieć to to, że nie był to szkopuł u tej drugiej osoby tylko u mnie. Wiem, wiem, każdy tak mówi "to nie twoja wina, to we mnie leży problem". Tyle, że ja nigdy tego nie powiedziałam. Robiłam miliony innych rzeczy (niekoniecznie dobrych). Babcia by mi powiedziała, że mam diabła za uszami, ale przecież nie mogłam zmusić samej siebie do zmiany poglądów. Nie byłabym wtedy sobą i nie czułabym się dobrze więc w efekcie większość tych relacji kończyła się ich rozwiązaniem. Dość urzędowo to zabrzmiało, ale takie jest moje podejście i z perspektywy czasu wiem, że nie były to na tyle prawdziwe uczucia, aby mówić o nich cieplej. I teraz niech nikt z was nie myśli, że to co piszę wynika z tego, iż minęło już ładnych kilka lat więc pewnie mi przeszło. To wcale nie jest tak. Mam jedynie na myśli fakt, że będąc w owych relacjach zawsze mi czegoś brakowało i wcale nie dlatego, że ktoś mi tego nie chciał dać. Co więcej czułam czasami nawet lekki przesyt. Wiecie jak to jest jak człowiek zje za dużo słodkiego. Później musi sobie zrobić przerwę, ja niestety częściej potrzebowałam odpocząć od słodyczy niż uzupełniać ich brak (może właśnie dlatego teraz tak od nich stronię, w gruncie rzeczy nie ma z tego nic dobrego).

       Zatem jak to się dzieję, że mimo tak dużych niedogodności człowiek trwa przy tym co akurat ma miejsce? Cóż. Z wygody, przyzwyczajenia, bądź zwyczajnie czeka aż coś się wydarzy i zmusi go do działania. Ja nie czekałam. Nigdy nie lubiłam czekać. Zawsze staram się działać. Czasem impulsywnie i pod wpływem emocji,ale taka już jestem. Tak też robię teraz. Sądzę, że nigdy nie jest za późno, aby jasno dać do zrozumienia tej drugiej osobie (kimkolwiek by nie była) jak to jest naprawdę. Tu zaczynają się schody, bo pomyśleć jest łatwo, ale powiedzieć już gorzej. Nawet nie wiem od czego zacząć, jednakże wychodzę z założenia, że skoro powiedziało się A, to trzeba powiedzieć B.

       Spadło to na mnie nieoczekiwanie pewnego marcowego wieczoru (ubiegłego roku) i po dziś dzień nie umiem sobie wytłumaczyć dlaczego. Zaczęło się jak zawsze niewinnie, ale i dość intensywnie. Cóż, bliscy od zawsze zarzucali mi, że nie znam umiaru. Owszem, bo co zrobię, że potrafię zjeść litr lodów na raz nie używając przy tym talerzyka? Jedni nazwaliby to oszczędnością wody i czasu, inni łakomstwem, a ja zwyczajnie powiem, że jak coś jest dla mnie dobre to sobie tego nie odmawiam. Co było dalej? Nie będę zagłębiać się aż tak w szczegóły bo myślę, że i tak nikogo to nie obchodzi, a zainteresowani tą historię już znają. Co ważnego jest zawarte w tej opowieści? Otóż jak zawsze morał, ewentualnie puenta (jak kto woli). Długo zastanawiałam się nad tym co tak naprawdę zyskałam przez ten rok. Trochę rozczarowania, smutku i gniewu? Owszem, ale tego nigdy nie da się uniknąć. Co dzięki Tobie zyskałam? Pewność siebie, umiejętność mówienia o swoich potrzebach, troskach i radościach. Doskonale jednak wiemy, że to nie jedyne korzyści (nie jest to trafne stwierdzenie gdy mówi się o uczuciach). Mniejsza. To Ty nauczyłeś mnie dostrzegać moje wewnętrzne piękno, traktować innych ludzi tak jak na to zasługują, a nie tak, żeby było im dobrze. Nauczyłeś mnie dawać bez oczekiwania czegokolwiek w zamian. Nauczyłeś mnie kochać w sposób, którego do tej pory nie znałam, jak to masz w zwyczaju mawiać "pomimo, a nie za coś". Pokazałeś mi też jak to jest kiedy zawodzi bliska osoba i jak przetrwać gdy wszyscy się ode mnie odwrócili. Nie była to przyjemna lekcja, ale dziś wiem, że zapamiętam ją na całe życie. Dałeś mi przykład miłości, ale nie tylko tej cielesnej (choć nie ukrywam, tą lubię najbardziej), ale tej zawartej w małych gestach, drobnych przyjemnościach i obowiązkach życia codziennego, bo czy troska nie jest swego rodzaju przejawem miłości?

       Chciałabym powiedzieć, że już wiem o Tobie wszystko, ale prawda jest taka, że dopiero teraz zaczynam się Ciebie uczyć. Często Cię nie rozumiem i nie akceptuje Twoich decyzji (tego nie możesz mi mieć za złe, bo kim bym była gdybym nie miała własnego zdania?) Chciałabym jedynie, co nie ukrywam jest dla mnie bardzo ważne, ale i trudne do przekazania, bo jak to zrobić żebyś mnie dobrze zrozumiał? Jedyne czego mi brak to pewności, a może powinnam nazwać to komfortem psychicznym. A zatem tak, chyba tego komfortu mi brakuje. Dlaczego? Bo często jest tak, że mówisz jedno, a robisz zupełnie coś innego. A może zwyczajnie ja to źle odbieram? Kiedyś ktoś mądry powiedział mi, że wina zawsze leży po środku. Nie chciałabym tu nikogo obwiniać bo nie do tego zmierzam, ale może to nieporozumienie wynika z tego, że zwyczajnie nie potrafimy celnie zdefiniować swoich potrzeb i oczekiwań względem drugiego człowieka (taka wada genetyczna)?
       Nauczyłam się jeszcze czegoś! Głównie cierpliwości oraz przekonania, że można żyć z kimś jednocześnie mając swoje życie. Do tej pory wydawało mi się, że trzeba zawsze poświęcać sto pięćdziesiąt procent swojego czasu, dziś wiem, że dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć procent w zupełności wystarczy i co najważniejsze nie ma w tym nic złego.

       A co do koperku...
A, może jednak pozostawię tą wiedzę tylko dla Nas.

wtorek, 7 kwietnia 2015

Wyjątek sprawdza regułę.

       No i właśnie. Jak to jest? Mama przecież całe życie powtarza nam (czyli do jakiegoś 25 roku życia), że palenie jest złe i uzależnia. A my co? My i tak jej nie wierzymy i sprawdzamy to na własnej skórze. Czemu tak jest? No póki co nikomu jeszcze nie udało się rozwikłać tej zagadki, ale nie ma co załamywać rąk, bo zazwyczaj jest tak, że już po tym okresie "marudzenia" (jak to mówią dzieci o dobrych radach swoich rodziców) przychodzi taki dzień w którym stwierdzamy, że mama miała rację i trzeba jej było słuchać. Niestety zdajemy sobie wówczas sprawę, że sami staliśmy się tymi "marudami" i sami uprzykrzamy sobie życie ciągłymi obietnicami "muszę rzucić palenie..."
       A teraz spójrzcie na to z innej strony. Gdybyśmy posłuchali tej strasznej rady naszej mamy
  1. uniknęlibyśmy 25 lat narzekania
  2. zaoszczędzilibyśmy hajs z kieszonkowego
  3. uniknęlibyśmy dożywotniego narzekania przez nas samych (ale jak powszechnie wiadomo - palacze żyją krócej, więc długo to nie potrwa, szkoda że tak nie jest z debilami, ale nie można mieć wszystkiego).
       Idąc tym tropem zastanawiamy się dlaczego człowiek w prawdzie uczy się na błędach, ale pewnego dnia ma nagłe zaćmienie umysłu i po raz kolejny podejmuje decyzję, która z góry jasno daje mu do zrozumienia, że będą przez to same problemy. Przykład, przykł.... O! Przykład doskonale znany wszystkim od wieków (zaznaczam, musi to być coś takiego co dotyczy każdego z nas) - MIŁOŚĆ. W ogóle mnie nie dziwi ten oczywisty uśmiech w kąciku twoich ust. Każdy kto kiedykolwiek kochał (nie mówię tylko o drugiej połówce płci przeciwnej), wie, że każda miłość nas czegoś uczy. Pół biedy jeżeli są to tylko przyjemne nauki (if u know what i mean :)). Niestety taki scenariusz zdarza się bardzo rzadko. Jak to wyjątek reguły. I tu bywa już bardzo różnie. Albo ktoś cię zdradzał albo okłamywał albo przestał kochać albo (mój ulubiony) zwyczajnie się tobą znudził. Co dzieje się później? Płaczemy, szlochamy, wyrywamy włosy z głowy. Do czasu. Aż pojawi się zupełnie nowy obiekt do kochania. Wszystko wtedy związane z naszą dawną "miłością" staje się bleee... I nawet cieszy nas, że to już za nami bo teraz mamy prawdziwą miłość przed sobą. Ile razy tak było? Do pięciu jest to w miarę akceptowane, później? Ośmielę się stwierdzić, że masz poważny problem, ale nie licz, że zdiagnozuję twój przypadek, są od tego specjaliści (a na mnie zwyczajnie cie nie stać). Wracając. Pojawia się ta miłość twojego życia. Ta już ostateczna, jedna jedyna, inna niż wszystkie i... I po pewnym czasie stajesz w połowie drogi i dopada cię to cholernie cudowne, a zarazem straszliwe uczucie: "to jest moja prawdziwa miłość". Zaczynasz rozumieć, że to wszystko co było wcześniej było ważne, ale nie najważniejsze. Co istotne. To, że to wszystko jest dla ciebie takie ważne wiesz tylko ty. Nikt inny tego po tobie nie pozna, dlatego tak często słyszymy "to nie jest ktoś dla ciebie", "zastanów się czy ta osoba jest dla ciebie najlepsza"...

       Nic nie dadzą twoje zapewnienia. Przyjdzie taki dzień, że wszyscy to w końcu zobaczą, ale musisz też wiedzieć, że nie tylko oni zobaczą. Zobaczy to również TA osoba. Jeżeli chcemy, aby ONA to widziała, to powinniśmy mieć pewność, że TA osoba też to czuje. Jeżeli tak jest to tu moja rola się kończy. Ale jeżeli źle ocenisz sytuację i okaże się, że TA osoba nie postrzega cię tak jak ty ją to dosłownie mówiąc, masz przejebane. Jak to dlaczego? Przez cały czas stajesz na głowie i robisz wszystko żeby ją do siebie przekonać, żeby zaczęła cię traktować jako najważniejszą miłość swojego życia. Wyjścia są dwa. Niestety żadne z nich nie jest dobre dla ciebie. Po pierwsze. Męczysz się całe życie i masz nadzieję, że któregoś dnia Ta osoba też cię tak pokocha. Nie pokocha. To się wie od razu. Nie po roku czy pięciu. Nie trzeba do tego nikogo nakłaniać. Po drugie stajesz się swego rodzaju niewolnikiem. Ta twoja miłość już wie co do niej czujesz i ma sto procent pewności, że i tak jej nie zostawisz więc ma wolną rękę, może mieć dwa w jednym. Kogoś kto zawsze czeka w domu i szansę, na miłość swojego życia. Czyż nie jest to idealne rozwiązanie dla TEJ osoby, która myśli "teraz ktoś o mnie dba, stara się, adoruje i co najważniejsza nie zostawi. Ja też odnajdę kiedyś kogoś kto będzie tak ważny dla mnie".
     
       No HALO?!?!??? Chcemy tak żyć? Być zawsze numerem dwa? Wiedzieć, że któregoś dnia nasza bańka mydlana może pęknąć i pozostawić po sobie coś w rodzaju mgiełki przez chwilę odczuwalnej na naszej skórze?

       Nie mam lepszej rady w tej sytuacji, a decyzja i tak jak zawsze należeć będzie do nas samych. Musisz odpowiedzieć przed samym sobą czy chcesz być wyjątkiem czy regułą. I jedynie mam nadzieję, że dostrzegasz różnicę.